Przyciągający zachodnim blaskiem świat hoteli w czasach PRL i tajemnica najstarszego zawodu świata
Ówczesne hotele w stolicy Polski, Warszawie, były nietuzinkowymi miejscami, które wyróżniały się swoją wyjątkową atmosferą. Imponujące wielkością i elegancją, stanowiły one wizytówkę zachodniego luksusu wśród siermiężnej rzeczywistości PRL-u. Dla przeciętnego obywatela, nawet sporadyczna wizyta w hotelowej restauracji była zobowiązującym finansowo wydarzeniem. Mimo to, to właśnie tam można było doświadczyć nieco bliskości z wielkim światem, a jego nieodłącznym elementem były przystojne kobiety, których profesja nie budziła żadnych wątpliwości.
Już dwa tysiące lat wcześniej, Romani zamożni patrycjusze mieli do dyspozycji ekskluzywne gospody, które oferowały bogactwo udogodnień. Wśród nich znajdowało się korzystanie z uroków pięknych niewolnic. Choć obecnie niewolnictwo jest na szczęście tylko mrocznym echem przeszłości (przynajmniej oficjalnie), to goście hotelowi nadal mają dostęp do różnego rodzaju przyjemności. Historia hotelarstwa i najstarszego zawodu świata jest nierozerwalnie związana, choć często oparta na dyskretnym ukrywaniu tej zależności.
W PRL-u relacja między hotelarstwem a prostytucją była oczywiście obecna, ale była to kwestia, której wolało się nie poruszać. Prostytucja nie była przestępstwem. Zdarzało się, że prostytutki były prewencyjnie zatrzymywane, ale prawo nakładało kary nie za samo uprawianie prostytucji, lecz za czerpanie z niej zysków. Na początku udawano, że prostytucja po prostu nie istnieje – przecież w socjalistycznym społeczeństwie takie zjawisko było nie do pomyślenia.
Problem ten wyszedł na jaw tylko w kontekście poważniejszych skandali. W późniejszych latach temat ten pojawiał się często w filmach, jak chociażby w znanym serialu „07 zgłoś się”. Należy przypomnieć scenę, w której por. Zubek podchodzi do dwóch prostytutek w restauracji i na słowa „Stać, milicja”, otrzymuje odpowiedź: — A my, ojciec, jesteśmy obie z Interpolu.
W hotelowych restauracjach pracowały nie byle jakie prostytutki, lecz te z tzw. „lokalówek”. Przecież miały one często obsługiwać gości zagranicznych, co wymagało od nich nie tylko urody, ale także pewnego poziomu kultury osobistej. Znajomość języków obcych była oczywiście dużym atutem, zwłaszcza jeśli chodziło o języki z tzw. „drugiego obszaru płatniczego”. Turystów z krajów „demokracji ludowej” na takie atrakcje po prostu nie było stać, nie mówiąc już o tym, że np. wycieczki ze Związku Radzieckiego podróżowały tylko w grupach pod ścisłym nadzorem odpowiednich służb.